Quentin Tarantino obchodzi dziś 49. urodziny. A ponieważ ludzie, jako homo religiosus, zakodowane mają obchodzenie wszelkich cyklicznie powtarzających się wydarzeń i u mnie nie obejdzie się bez odpowiedniej celebracji. Nie zaskoczę niczym ultra-wyjątkowym. Subiektywny przegląd kina Tarantino czyli personal faves.
1. Kill Bill vol. 2 i vol. 1 (2004, 2003)
1. Kill Bill vol. 2 i vol. 1 (2004, 2003)
W takiej kolejności. Druga część ma kilka smaczków, które ewidentnie zdobyły moje serce. Uroczy Budd i jego gorące powitanie Czarnej Mamby, w postaci strzału z soli, prosto w klatkę piersiową (sic!), scena pogrzebania żywcem no i oczywiście spotkanie z samym Billem. Mniam. Cenię Tarantino przede wszystkim za to, że kręcąc, potrafi się bawić i jest przy tym autentyczny. Ta swoboda reżysera doskonale widoczna jest na ekranie.
Jego filmy niczego nie udają, nie aspirują do bycia czymś lepszym czy poważniejszym niż są w istocie. Najlepszym przykładem jest właśnie Kill Bill, film, moim zdaniem, najbardziej "lekki". Nie w sensie treściowym, ponieważ, jak to u Tarantino bywa, przemoc jest jednym z głównych środków wyrazu. Chodzi raczej o tę swobodę tworzenia. Kill Bill jest filmem niesamowicie zgrabnym, kolorowym i chyba najbardziej różnorodnym stylistycznie spośród wszystkich w dorobku reżysera. Pierwsza część, dużo bardziej komiksowa, przerysowana, szczególnie jeśli o to ukazywanie przemocy chodzi. Cudowna scena w Domu Błękitnych Liści, gdzie Uma Thurman w absolutnie obłędnym, tanecznym niemal transie, masakruje przeciwników. Trup ściele się gęsto a krew leje hektolitrami. Dosłownie.