wtorek, 27 marca 2012

Happy Birthday Mr. Brown!

Quentin Tarantino obchodzi dziś 49. urodziny. A ponieważ ludzie, jako homo religiosus, zakodowane mają obchodzenie wszelkich cyklicznie powtarzających się wydarzeń i u mnie nie obejdzie się bez odpowiedniej celebracji. Nie zaskoczę niczym ultra-wyjątkowym. Subiektywny przegląd kina Tarantino czyli personal faves.

1. Kill Bill vol. 2 i vol. 1 (2004, 2003)


W takiej kolejności. Druga część ma kilka smaczków, które ewidentnie zdobyły moje serce. Uroczy Budd i jego gorące powitanie Czarnej Mamby, w postaci strzału z soli, prosto w klatkę piersiową (sic!), scena pogrzebania żywcem no i oczywiście spotkanie z samym Billem. Mniam. Cenię Tarantino przede wszystkim za to, że kręcąc, potrafi się bawić i jest przy tym autentyczny. Ta swoboda reżysera doskonale widoczna jest na ekranie. Jego filmy niczego nie udają, nie aspirują do bycia czymś lepszym czy poważniejszym niż są w istocie. Najlepszym przykładem jest właśnie Kill Bill, film, moim zdaniem, najbardziej "lekki". Nie w sensie treściowym, ponieważ, jak to u Tarantino bywa, przemoc jest jednym z głównych środków wyrazu. Chodzi raczej o tę swobodę tworzenia. Kill Bill jest filmem niesamowicie zgrabnym, kolorowym i chyba najbardziej różnorodnym stylistycznie spośród wszystkich w dorobku reżysera. Pierwsza część, dużo bardziej komiksowa, przerysowana, szczególnie jeśli o to ukazywanie przemocy chodzi. Cudowna scena w Domu Błękitnych Liści, gdzie Uma Thurman w absolutnie obłędnym, tanecznym niemal transie, masakruje przeciwników. Trup ściele się gęsto a krew leje hektolitrami. Dosłownie.


Scena epatująca brutalnością, a przy tym tak przerysowana i nierealistyczna, że nie sposób nie dostrzegać jej uroku. Or not... Może to ze mną jest coś nie tak? Druga część pozbawiona jest tak widowiskowych, rozbudowanych scen walki. Mimo to, jest bardziej brutalna. Przemoc jest tu ukazana w sposób bardziej realistyczny, nie jest tak komiksowa. Co prawda realizm w Kill Billu jest czymś bardzo umownym, ale stylistyka jest tu bardziej naturalistyczna. Nie ma tu wplatania scen animowanych, które łagodzą oddziaływanie brutalności na ekranie, tak jak w pierwszej części. Tutaj przemoc naprawdę "boli". I, a propos realizmu (lub jego braku), moja ulubiona, wspomniana już scena:


2. Pulp Fiction (1994)

Absolutnie kocham ten film, z resztą nie mogło go tu zabraknąć z przyczyn oczywistych. Genialne dialogi, świetna obsada (jak wszędzie u Tarantino) i voila. Nie wiem czy jest sens rozpisywać się nad dziełem, który zna niemal każdy. I pewnie każdy zastanawia się co właściwie jest w tym filmie takiego niezwykłego? Znamiennym było zdobycie przez Tarantino, za ten właśnie film, Złotej Palmy na festiwalu w Cannes. Wielu poważnych panów reżyserów nieźle się wkurzyło. Oto nadszedł moment w historii kina, kiedy naprawdę zaczęto cenić, nie, wymuszoną często, pseudo-oryginalność (bo jak w czasach, gdy każda historia została już  opowiedziana, stworzyć coś oryginalnego od początku do końca?), a zabawę konwencją. Kicz (celowo użyty) został w tym momencie pełnoprawnym środkiem wyrazu artystycznego. To dzięki Tarantino zrozumiano, że kino zapętliło się, że nie można w nieskończoność tworzyć ambitnych, przeintelektualizowanych dzieł lub filmów, których twórcy nie zauważają ich płytkości i powtarzalności. Tarantino zaś, doskonale zdaje sobie z tego sprawę i potrafi w sposób perfekcyjny wykorzystać. A kult, jakim został otoczony film Pulp Fiction, tylko potwierdza ten głód zobaczenia na ekranie czegoś autentycznego. Nie w rozumieniu prawdopodobieństwa ukazywanych sytuacji, a w sensie autentyczności twórczej.


Tarantino to dialogi, monologi, czyli szeroko pojęta gadanina. Nie znam reżysera, który w tak interesujący sposób przedstawia w swoich filmach dialogi o... niczym. Mniam x2.


No i muzyka. Absolutnie genialna. Całość tych elementów składa się na to właśnie charakterystyczne kino Tarantino. To taka Ameryka w pigułce. A właściwie przedawkowana. Ameryka na haju.

3. Reservoir Dogs (1992)

Na dobrą sprawę pierwszy wyreżyserowany przez Tarantino film. Wcześniej były dwie niezależne koprodukcje z innymi reżyserami, które odbiły się bez echa. Jednak Wściekłe Psy, dzięki bardzo dobrej obsadzie, okazały się strzałem w dziesiątkę. Harvey Keitel, Michael Madsen, Tim Roth, Steve Buscemi. Nie mogło być lepiej. Tarantino już tym pierwszym filmem jednoznacznie pokazuje, w którą stronę w swej twórczości ma zamiar pójść. Jego kino jest charakterystyczne od samego początku a reżyser konsekwentnie trzyma się obranej konwencji. 100% Tarantino w Tarantino czyli dialogi i muzyka przede wszystkim.


So that's it. Moje Top 3. Wybrałam filmy wcześniejsze, (poza Kill Billem) ze względu na ich specyficzny klimat. Te nowsze filmy Tarantino, jak Inglourious Basterds, kręcone są z dużo większym rozmachem. Oczywiście w niczym im to nie uwłacza, przeciwnie. Inglourious Basterds jest filmem rewelacyjnym i wciąż wiele w nim charakterystycznych dla Tarantino cech. Podobnie z Death Proof, jest to bardzo tarantinowski film. Specyficzna stylistyka, mnóstwo dialogów, bardzo dobra muzyka. Jednak mój feministyczny pierwiastek nie jest chyba zbyt dobrze rozwinięty. Męskie dialogi u Tarantino są zwyczajnie ciekawsze. Pójdę za to do feministycznego piekła, I guess. Nowsze filmy Quentina wydają mi się pozbawione tej nutki quasi-amatorstwa, specyficznej lekkości i pewnego minimalizmu (no dobrze, Kill Bill nie miał w sobie nic minimalistycznego, ale pewne filmy się po prostu kocha, ok?). Trudno się z resztą dziwić, nikt nie staje się młodszy, a Tarantino to wyrobiona już marka, co daje mu prawo do tworzenia absolutnie dowolnych filmów. Moja miłość do niego, jest miłością bezwarunkową.

foto: horrophile

5 komentarzy:

  1. feminazi piekło to miejsce gdzie sie na bank widzimy po zajeciach! Tarantino <3 od stóp przez muzykę po krew!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham, kocham, kocham:) Kill Bill to absolutny mój absolutny numer 1 wśród filmów Tarantino, i w ogóle jeden z najlepszych, jakie widziałam. Totalnie odjechana konwencja, kicz nie z tej ziemi, i te kolory, mrr. Zawsze trudno mi wybrać, która część jest lepsza: pierwsza to genialne bijatyki (nawet to anime ma tu sens), druga to świetne dialogi, tu sceny walki przesunięte są na drugi plan, akcent stoi na strategii, motywach, relacjach, nienawiści i wierności, jaka w nich drzemie. Powiedziałabym tak: najlepsze sceny w jedynce to:
    -wspomniana przez Ciebie jatka w Domu Błękitnych Liści (kocham ten jej ryk "O-Ren Ishi!!!",
    -kuchenne rewolucje z Vernitą Green,
    -scena w barze u Hattoriego Hanzo;
    w dwójce uwielbiam z kolei sceny:
    -nauki u Pan Mei,
    -akcja w trumnie,
    -odfajkowanie Budda.
    Oj, mogłabym godzinami - oglądać i gadać:)

    Nie wspominasz dużo o Bękartach, a ja zdecydowanie bardziej wolę właśnie takiego Tarantino - czarny humor, totalny dystans do historii, schematów i społecznych oczekiwań, lajt w dojrzałym wydaniu. Na etapie Death Proof byłam już trochę znudzona klimatami z lat 70. Pulp Fiction - klasa sama w sobie, Jackie Brown mi się też dość podobała, bardziej jednak Wściekłe psy; no i strasznie fajnie zrobione są Cztery Pokoje, odjazd. Zawsze z ciekawością wyglądam, w jakiej roli tym razem pojawi się Quentin i czyje stopy tym razem będą bohaterem filmu:)

    Termin "przeterminowana Ameryka" jest świetny, bardzo celny w kontekście tego kina.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo lubię Bękartów, z tych właśnie względów, o których piszesz, ale jednak na top 3 się nie łapią :) Aczkolwiek są chyba zaraz za podium. Co do Death Proof, tak jak napisałam, tutaj jakoś laski nie mają tej mocy, trochę szkoda, bo mogło wyjść fajnie, a niestety wyszło średnio. No to czekamy na Django Unchained. Myślę, że będzie nieźle :)

      Usuń
    2. Na pewno będzie ciekawie:) Ale i tak więcej wyglądam Kill Billa 3:)

      Usuń
  3. u mnie do "Bękartów wojny" na 1 miejscu była "Jackie Brown", teraz jest na 2 :) Bardzo bardzo czekam na jego nowy film. Premiera w USA na Gwiazdkę.

    OdpowiedzUsuń