czwartek, 13 grudnia 2012

Skyfall (2012)


info:
Reżyseria: Sam Mendes
Scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, John Logan
Muzyka: Thomas Newman
Zdjęcia: Roger Deakins
Produkcja: USA, Wielka Brytania
Polska premiera: 26 października 2012

Niektórym się pewnie narażę, ale cóż, nigdy nie byłam fanką Bonda. Ani przesadną, ani żadną właściwie. Szczerze mi ta seria zwisała, a nawet więcej - w niektórych momentach mojego życia była postrzegana przeze mnie jako wyjątkowo irytująca. Ani Pierce Brosnan, ani Sean Connery ani nawet Roger Moore nie robili na mnie najmniejszego wrażenia, ich tandetne gadżety doprowadzały mnie gdzieś w stany pomiędzy nieposkromionym śmiechem a koszmarnym zażenowaniem, a garnitur, nienaganne maniery, "wstrząśnięte, nie zmieszane" i kobiety-pistolety, wywoływały we mnie niemal odruchy wymiotne. Nie, żebym kiedyś widziała któregokolwiek z Bondów w całości. Po prostu konwencja całej serii mocno mnie odrzucała. Umowność umownością, wiadomo, do mnie jednak to zupełnie nie przemawiało, tym bardziej, że miałam problem z rozpoznaniem, czy coś jest na serio, czy dla żartu. I jak tu żyć?
No, ale czasy się zmieniły, przyszła pora na Daniela Craiga. Przez psycho-fanów Bonda, w większości, nielubiany, bo przecież jak blondyn może być Bondem? A tu się okazuje, że może i to całkiem nieźle. Najpierw Casino Royale, potem Quantum of Solace no i w końcu Skyfall - podobno, najlepszy ze wszystkich Bondów. Ja nie wiem, sami rozumiecie, nie widziałam żadnego. Wybaczcie więc zerowy zakres porównań, jakimi mogę się tutaj posługiwać, choć pewnie będę próbowała i tak, tak to już jest, że każdy lubi być ekspertem, nawet jak nim nie jest.
Po wysłuchaniu jakiegoś tysiąca pochlebnych opinii i obejrzeniu całkiem niezłego zwiastuna, do kina udałam się pełna nadziei. Zaczyna się bardzo bondowsko - świetne napisy początkowe (tak, to na pewno ma jakąś swoją nazwę, której nie znam, choć powinnam z racji swoich studiów, wybaczcie po raz drugi), którym towarzyszy całkiem klimatyczna i mocno zapadająca w pamięć piosenka Adele. Dalej jest różnie. Generalnie dość dynamicznie i całkiem ładnie. "Dość", bo lata już nie te, Bond (jako seria oczywiście) skończył przecież już pięćdziesiątkę. Jednak zarówno początek i koniec wypełnione są niezłą energią, nie można odmówić im szybkiego tempa. Momentami rażące jest kilka rzeczy "pomiędzy", choćby, hm, zmartwychwstanie. Ale wiadomo, ta aktywność ma swoich fanów od jakichś 2000 lat, więc rozumiem, że może się podobać. Przymykałam oko na wiele podobnych, a raczej nieprawdopodobnych scen, z uwagi na to, że to przecież Bond i ma pełne prawo do takich zabiegów. Wiem, też, że niektórzy oczu przymykać nie muszą, chłoną to wszystko z radością dziecka. I fajnie.
Ze Skyfall jako filmem bondowym jest pewien problem, bo czy to jeszcze aby na pewno jest Bond? Mało tu tej rycerskości z poprzednich części (ok, pamiętajcie, że nie widziałam nigdy wcześniej żadnej w całości, ale fragmentami i owszem), gadżeciarstwo zaś, ogranicza się w zasadzie do wypasionej broni. Być może, ze swojej powierzchownej znajomości serii, nie dostrzegłam tutaj istoty Bonda. Jednak Skyfall wydaje się właściwie niezłym filmem akcji, który z serią o 007 nie ma przesadnie wiele wspólnego, jeśli pominąć Astona Martina, wstrząśnięte, nie zmieszane i jakieś resztki tego specyficznego klimatu. Wszystkie te "braki" działają u mnie na plus. Cenię sobie ten film, właśnie jako film akcji i wdzięczna jestem Samowi Mendesowi za takie a nie inne wykonanie zadania.
No dobrze, teraz konkrety. Niewątpliwie najjaśniejszym punktem tego filmu jest rola Javiera Bardema. Moment, w którym po raz pierwszy pojawia się na ekranie jest absolutnym mistrzostwem. Nie można było wykreować lepszego czarnego charakteru, a żeby nadać całości więcej smaczku, obdarowano go blond czupryną. Nie, nie, to nie żaden tam miodowy blond - to blond platynowy, niczym tlenione fryzurki koleżanek z mojej dzielnicy. Raoul Silva intryguje sposobem bycia, zaskakuje geniuszem jak i swymi korzeniami, wszak on także był kiedyś agentem pani M. Niepokojąca jest jego seksualność, niby rozmiłowany w kobietach (Bond ewidentnie docenia jego gust, czego nie rozumiem, ale o tym za chwilę), ma w sobie coś z homoseksualisty z dawnych, amerykańskich filmów, kiedy to gej postacią ewidentnie negatywną był. Jednak Silva wzbudza też ewidentną sympatię, choć może to po prostu ja mam słabość do dziwaków. Tak czy inaczej, postać niesamowita i genialnie przez Bardema odegrana. Jakiś tam może Oscar, czy coś?
Istotnym, a nawet kluczowym wątkiem Skyfall jest relacja Bond - M. M jak Matka (której James nie ma) i M jak Mentorka, jak się okazuje, nie tak krystaliczna, jakby można było sądzić. Lojalność Agenta 007 zostaje poddana ciężkiemu testowi, jednak na nic zdają się wysiłki Silvy - Bond jest wierny jak pies, który mocno gryzie w obronie swej Pani. Niezmiernie to szlachetne, jednak pod koniec trochę za bardzo trąci przesadnym dramatyzmem. Choć sceny walki w posiadłości Skyfall, muszę przyznać, miodne. Jest mrocznie, niepokojąco i intrygująco, momentami trochę groteskowo, ale nie zapominajmy, że to jednak Bond, nie może być za bardzo serio. Do lepszych scen, w podobnym, pół żartem, pół serio klimacie, zalicza się ta w kasynie - nie dość, że świetna wizualnie, to jeszcze zabawna. I to urok tego filmu.
Ale w kasynie mamy też minus. Kobieta Bonda w założeniu powinna być przecudnej urody, klasyczna piękność o nieskazitelnych rysach itp itd, cytując klasyka: "szafirowe oczy, zmysłowe usta, wdzięczny sposób poruszania się, nienachalny uśmiech, piersi foremne. Jednym słowem powinna być kwintesencją kobiecości... tak... A dla kolegi... to wszystko jedno...". No właśnie, Sam Medes chyba właśnie w ten sposób zamawiał dziewczyny na plan i koledze Danielowi Craigowi dostała się ta druga. Uroda aktualnej kobiety Bonda jest dyskusyjna. Pani Bérénice Marlohe jest w jakiś sposób wulgarna i daleko jej do piękności absolutnej. Ale pewnie jako kobieta nie powinnam się wypowiadać na temat urody innych pań, no bo przecież przemawia przeze mnie zazdrość, wiadomo. No to może bardziej merytorycznie: aktorsko nie zaprezentowała zbyt wiele, choć to bardziej wina roli (zdecydowanie mało wymagającej), niż samej aktorki. W każdym razie, wybór średni.


Całościowo jest dobrze! Jeśli podobał mi się Bond, to świadczy o nim: a) dobrze, jako o filmie akcji i filmie w ogóle :) b) niezbyt dobrze, jako o filmie z serii o Bondzie, sami już wiecie czemu. Mam wrażenie, że to, za co Bonda się naprawdę kocha, zostało w tym filmie mocno zredukowane. I za to chwała Samowi Mendesowi. I jak się okazało, nie samym American Beauty reżyser żyje!

2 komentarze:

  1. Mam wrażenie, że aktorkę oszpecili zbyt mocnym makijażem i zrobili jej trochę efekt pandy:P Bo w ujęciach tych bardziej naturalnych wypadała o niebo lepiej. A Silva homoseksualistą? Hmm, jak dla mnie to oni trochę ze sobą wtedy pogrywali, choć kto wie;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no ja zawsze węszę te wątki homoseksualne, nawet jak ich pozornie nie ma :D

      Usuń