wtorek, 15 stycznia 2013

God hates us all, we all love Hank Moody

W końcu! Hank fucking Moody z powrotem na naszych nie ekranach a monitorach bardziej. Pierwszy odcinek szóstego sezonu jednego z najlepszych i prawdopodobnie najbardziej obrazoburczych i niepoprawnych seriali ostatnich lat (myślę, że to wcale nie na wyrost) 13 stycznia miał swoją premierę w Stanach. Jeśli oglądacie seriale w telewizji (serio? Jest ktoś taki?) to trochę poczekacie, dla wszystkich zaś internetowych oglądaczy (ciii!) nastały czasy tłuste. Nie będę pisała tu o premierowym odcinku, bo możecie sobie obejrzeć sami, pokuszę się jednak na małe podsumowanie przygód ukochanego przez wszystkich pisarza z L.A.

Hank Moody

Przykładny ojciec, oddany partner, człowiek sukcesu. Hmm. NIE. Hankowi daleko do tego opisu, chociaż przez cały czas uparcie dąży do wyżej wymienionego stanu rzeczy. Zmaga się z wychowywaniem córki i odzyskiwaniem swojej Jedynej Prawdziwej Miłości, będącą jednocześnie matką jego dziecka - Karen. Idzie mu różnie. Przeważnie niezbyt dobrze (tak, to eufemizm), jednak bywają i momenty lepsze. Z tym, że w tych lepszych Moody, nie zawsze ze swojej woli, wpada w kosmiczne tarapaty. A to jakaś panienka (średnio jedna na odcinek, czasem nawet dwie) wskoczy mu do łóżka, a to upije się zupełnie przypadkiem ze swoim najlepszym przyjacielem Charliem, a to szalona-była naćpa go lekami, a to pobije chłopaka swojej córki. No, ciężkie życie ogólnie. Z wychodzeniem z tarapatów radzi sobie całkiem dobrze, choć do końca nie tak, jakby chciał. Raz na wozie, raz pod wozem, jak mówi przysłowie. Zgarniając wszystkie możliwe baty, często niezupełnie zasłużone, próbuje poukładać sobie życie. Jako partner-ojciec i jako pisarz. Jak mówiłam (pisałam właściwie), bywa różnie.

Hank i Karen

Nie muszę chyba wspominać, że jedną z zalet tego serialu jest genialna rola Davida Duchovnego? No bo jest. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli. Duchovny i Moody to dla mnie niemal synonimy, nie potrafię odróżnić w świadomości tych dwóch postaci. Z resztą nie tylko on jest tu genialny. Świetna rola (i postać) Evana Handlera, grającego Charilego Runkle. Totalny odjazd, koleś gra bezbłędnie, a cóż, mówiąc delikatnie, jego rola nie należy do łatwych. Kreacje pań nie są gorsze, chociaż główna postać kobieca, Karen, grana przez Nataschę McElhone niewiele ma do zaoferowania. To chyba bardziej wina roli, ponieważ ta nie jest wymagająca. Karen zwykle uśmiecha się, przewracając zalotnie oczami, wścieka na Hanka bądź smuci, ale paleta emocji nie jest specjalnie bogata. Przyznać jednak trzeba, że wygląda wyjątkowo ładnie. Inna sprawa jest z Marcy, ex-żoną Charliego, graną przez Pamelę Adlon. Kokainowa smerfetka (hyhy) jest absolutnym wulkanem, to kobieta-żywioł, wyglądająca przy tym przebosko. Słowem, jest tutaj na co popatrzeć, bo obok głównych postaci przewija się szereg panien z jednorazowych przygód Moodiego. A te zwykle są wyjątkowo atrakcyjne.

Marcy i Karen

Hanka, mimo jego nie bardzo ułożonego stylu życia  i talentu do ładowania się w kłopoty  (a może właśnie dlatego), kocha się miłością absolutną i wieczną. Czego by nie zrobił, wszystko zostanie mu wybaczone. Dziewczyny kochają takich drani, chłopcy chcą nimi być. Bo któż by tak nie chciał? Tłum fanek pchający się do łóżka, totalna wolność i no cóż, powiedzmy sobie szczerze, sława. Bo jako pisarz Moody jest sławny. Z resztą nie tylko z pisania, bo opinia wyprzedza jego samego.

Ale, ale. Nie jest tak kolorowo jakby się mogło wydawać. Chociaż do czynienia mamy ewidentnie z komedią, a humor jest ostry jak brzytwa (brzytwy podobno są ostre, ja właściwie to nie wiem, bo za młoda jestem chyba, by pamiętać, ale jak się nimi goli zarost to muszą) i przy tym inteligentny (no, prawie zawsze) to sedno tkwi gdzie indziej. Californication opowiada nie tylko o seksualnych podbojach wyluzowanego, lubiącego whisky i trawkę, podstarzałego już nieco pisarza. I choć nie jest to na pewno serial dla wszystkich, bo pewien klimat, bardzo hippisowsko-rockowy, albo się lubi albo nie, to jest to coś więcej, niż lekka komedyjka. To serial również o relacjach międzyludzkich, bardzo głębokich, czasem zgubnych, ale na pewno piekielnie mocnych. Może jedzie to banałem, ale tak, miłość jest tutaj wartością bezwzględną i mimo wszelkich kłopotów to ona zawsze gdzieś tam góruje. Miłość nie tylko romantyczna i namiętna, ale także rodzicielska (Hankowi wszak zależy na dobru córki nade wszystko) oraz przyjacielska (cóż on by zrobił bez Charliego?). Skomplikowane relacje, mimo, że wrzucone w nieprawdopodobne (ale czy aż tak?) sytuacje, wydają się dziwnie znane. A nawet jeśli gorące słońce L.A. oślepia was na tyle, że to wszystko wydaje się zupełnie nierzeczywiste, to wciąż jest wzruszające. Może czasem nazbyt ckliwe, jednak to ciągle ten Hank Moody, którego kocha się mimo wszystko. Zarówno wtedy, gdy jest skurwielem jak i kochającym ojcem. Madafakaaa!

P.S. Trailer pierwszego sezonu w ramach podróży sentymentalnej dla tych, którzy znają i kochają, a w ramach zachęty (lub odwrotnie) dla tych, którzy jeszcze jakimś cudem nie poznali.

3 komentarze:

  1. no bo all you need is love i troche rokendrol też

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. widać, że odrobiłaś pracę domową i obejrzałaś pierwszy odcinek :D

      Usuń
  2. bardzo lubię, oglądam od samego początku.. Już tęsknię...

    OdpowiedzUsuń