niedziela, 6 stycznia 2013

Klasycznie spóźniona: Scarface (1983)

Postanowiłam trochę bardziej pochylić się nad swoim, nieco zaniedbywanym dzieckiem, jakim jest ten oto blogasek. Z tej okazji planuję wprowadzić kilka absolutnie genialnych nowości, zapewne aż drżycie z niecierpliwości. Po pierwsze: będą serie tematyczne, tak tak, wszechświat potrzebuje czasem by okiełznać chaos. Nie wiem jeszcze jakie, wyjdzie w praniu wraz z moim oglądaniem filmów. Mogę wam na razie przedstawić tę dzisiejszą: Klasycznie spóźniona. Już tłumaczę ten enigmatyczny tytuł - będą to filmy, które każdy ogarnięty człowiek powinien obejrzeć już dawno temu, a nie zrobił tego do tej pory. Tak jak ja. Nadrabiam absolutnie klasyczne zaległości, bo aż mi wstyd czasem. A że zawsze się spóźniam... No, sami rozumiecie. Zaległości jest dużo, więc szykujcie się na czytanie o tym, co zapewne wszyscy widzieliście. Na razie tyle, ale niespodzianek będzie więcej. Stay tuned. 


info:
Reżyseria: Brian De Palma
Scenariusz: Ben Hecht, Howard Hawks, Oliver Stone
Muzyka: Giorgio Moroder
Zdjęcia: John A. Alonzo
Produkcja: USA
Premiera: 1 grudnia 1983

Wiadomo, że ciężko jest pisać o klasykach, bo wszystko już zostało napisane. Nic odkrywczego się raczej nie doda. Wszyscy już zapewne wiedzą (a jak nie, to wstydźcie się), że film Briana De Palmy jest odnowioną wersją (remake'iem tzw., ale nie przepadam za tym słowem) kryminału z 1932 roku, pod tym samym tytułem. Klasyka w klasyce, incepcja pełną gębą. Tony Montana, Kubańczyk, ucieka z tej wyspy wszelkiego dostatku, aby rozpocząć swój american dream. Życie weryfikuje jego nadzieje, nie jest tak łatwo jakby się mogło wydawać. Może zmywać naczynia w ulicznym bistro albo wziąć się za poważniejsze interesy. A że nie jest z natury biznesmenem, po władzę sięga raczej siłą, niż słowem. Od drobnego rzezimieszka do nieustraszonego bossa - taka jest właśnie historia Tonego Montany. A potem to już tylko równia pochyła w dół.
Rzeczywistość filmowa jest zanurzona w latach '80 do granic. Klimat nie do zdarcia, plaże Miami, hawajskie koszule, hity disco. A w tym wszystkim niezłe rozpierduchy, jak przystało na film gangsterski. Krwawe masakry, w świetle upalnego słońca Florydy wypadają wyjątkowo brutalnie, ale też groteskowo. Ta granica między kiczem, a okrutną rzeczywistością jest cienka, jednak kontrast służy tu jako bufor. Jest jeszcze gorzej, jeszcze paskudniej - ludzie opalają się i tańczą, a obok, jak muchy, padają kolejne ciała, bryzga krew, świszczą kule. No niewesoło, przyznacie sami.

A najlepszy w tym wszystkim jest oczywiście Al Pacino. No ale to wiadomo przecież! Tony Montana, z drobnego, chciwego opryszka, robi się jeszcze bardziej chciwym i bezwzględnym skurwysynem. Zdobywając coraz większe wpływy, zaczyna ćpać koks w ilościach tak wielkich, jak jego strach. Pełen obaw, popadając w paranoję, powoli traci to, po co szedł po trupach. Jego władza słabnie, odchodzi od niego kobieta, którą kochał najbardziej, odchodzi siostra i przyjaciel. Pacino doskonale ukazał swoją grą te meandry psychiki głównego bohatera, jego nieposkromiony temperament i wyniszczającą wszystko chęć osiągnięcia władzy absolutnej. Chociaż nie jest to zdecydowanie bohater pozytywny, nie sposób nie być po jego stronie. Mimo swojej nieobliczalności wzbudza sympatię - przecież to rodzina jest dla niego wartością najważniejszą, a to znaczy, że ma serce. Charyzma postaci, którą wykreował Pacino (a także samego aktora) jest niesamowicie przyciągająca. Montana, mimo, że jego świat niszczeje, nie potrafi zawrócić z drogi, którą obrał. Brnie w całą sytuację coraz bardziej, nie do końca zdając sobie sprawę z konsekwencji. Straszny to upadek z samego szczytu, nie ma co. Do końca jednak mamy nadzieję, że podniesie się i wykaraska. Tak się jednak nie dzieje - koniec jest absolutny i nieodwracalny.
Scarface dużo wniósł do popkultury. Soundtrack do filmu użyty był także w grze GTA 3, rezydencja Montany niemal żywcem przeniesiona została do GTA Vice City, nie mówiąc już o tysiącu memów z Tonym wciągającym kokainę oraz drugim tysiącu rapowych kawałków, których bohaterem jest nasz gangster. W końcu to gangsta rap.

Napisałabym, że nie polecam oglądania, jeśli macie zły nastrój, co mi ostatnio zdarza się nieustannie (pozdrawiam zimę, nowy rok z 13 w numerku, słabą pogodę - specjalne podziękowania dla was). Mimo jego genialności, świetnie oddanego klimatu i przede wszystkim doskonałej gry aktorskiej, poczujecie się tylko gorzej. No, ale właściwie, czego nie robi się, by obcować z doskonałością? Wszak nieczęsto się to zdarza. Obcujcie więc, bez względu na nastrój. I pamiętajcie: the world is yours. Dopóki nie jest.

3 komentarze:

  1. piekna puenta no i możemy sie dalej kolezankowac skoro obejrzalas! warto dodac ze to jeden z nielicznych remaków tak bardzo lepszych od pierwowzoru, że pierwowzór mógłby umrzeć i nikt by nie płakał

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoja miłość do Ala Pacino wszystko tłumaczy, ale słyszałam, że oryginał też dobry. Jak obejrzę to się wypowiem :D

      Usuń
    2. nienie, to nie ona teraz, scarface wersja pierwsza to takie stare kino które jeszcze nie do końca umie, jak się to ogląda w naszych czasach i nie jest fanatykiem takich rzeczy to jest raczej męczące

      Usuń