niedziela, 20 stycznia 2013

Django (2012)


info:
Reżyseria: Quentin Tarantino
Scenariusz: Quentin Tarantino
Zdjęcia: Robert Richardson
Produkcja: USA
Polska premiera: 18 stycznia 2013
Tytuł oryginalny: Django Unchained

Zacznę banałem, a co mi tam, czasem trzeba: Tarantino albo się kocha, albo nienawidzi. Niewiele znam osób, które są w tym podziale pomiędzy, choć pewnie ktoś by się znalazł. Moje uczucia do Tarantino są płomienne. Najbardziej chyba za Kill Bille (szczególnie vol. 2) i za Pulp Fiction, ale to wiadomo. Kocham go również, za co się go na ogół kocha - (niegłupią) rozrywkę totalną oraz lekkość, z jaką działa. Jego filmy to zabawa w czystej postaci, nie tylko dla widza, ale też dla samego reżysera i obsady. Widać tę absolutną swobodę i brak skrępowania, z jaką Tarantino postępuje. Robi to jego filmom bardzo dobrze - ważna jest ta autentyczność i swoboda oraz to, że robi filmy bardziej dla siebie, niż dla widzów. A że gust ma dobry, widzowie też są zadowoleni. A jak się nie podoba, to w... No, to wiadomo gdzie są drzwi. Quentin nie za bardzo się przejmie.

Django jest kolejnym dzieckiem Tarantino, które tak bardzo chciał spłodzić. Spora już ta gromadka, no i mamy kolejne. Ja na Django nie czekałam z jakąś ogromną niecierpliwością - wiedziałam, że powstanie, jarałam się (jak każdą wiadomością o nowym filmie Tarantino), ale i też trochę obawiałam. Bo podobno western, a ze mną i z westernami jest różnie. Nie tyle co nie lubię, a po prostu nie oglądam, z resztą jak wielu rzeczy, które pewnie powinnam (hm, co do westernów to nie mam pewności, czy jest to konieczne). Choć jeśli mowa o westernach w nowej odsłonie, tutaj sprawa ma się inaczej - choćby takie Prawdziwe męstwo, w reżyserii braci Coen, to istne cudeńko. No ale powiedzmy sobie szczerze, film Quentina z westernem z prawdziwego zdarzenia niewiele ma wspólnego. I dobrze.

Co mamy? Tytułowego bohatera Django (Jamie Foxx) - czarnego niewolnika. Dentystę-łowcę głów (Christoph Waltz), poszukującego ściganych listem gończym morderców i potrzebującego przy tym odrobiny pomocy. Potentata murzyńskiego (inaczej tego nazwać się nie da, poza tym też muszę być trochę w konwencji, nyga!), spędzającego czas na swojej ukochanej farmie o barwnej nazwie Candyland. Lokaja Stephena (Samuel L. Jackson), iście z piekła rodem, oraz piękną murzyńską niewolnicę Broomhildę. Tak z grubsza. Sami powiedzcie jak to brzmi? Jak wszystko spod ręki tego pana.

Dr King Schultz (Christoph Waltz) i Django (Jamie Foxx)
Dr King Schultz wraz ze swoim, jakże uprzejmym, koniem Fritzem, przemierza góry i lasy w poszukiwaniu morderców. Znajduje ich, zabija, oddaje ciała i odbiera nagrodę. Proste. Problem pojawia się, gdy nie wie jak ścigani wyglądają. I tutaj z pomocą przychodzi mu Django, a właściwie nie przychodzi sam, bo doktorek najpierw musi go wykupić z rąk nowych właścicieli. Szybko okazuje się, że Schultz nie ma takich samych poglądów na temat niewolnictwa, jak większość białych obywateli Stanów Zjednoczonych, wręcz przeciwnie, szczerze nim gardzi. Django otrzymuje więc wolność, a współpraca z doktorem opiera się na czysto partnerskich zasadach, co wzbudza oburzenie ogółu (kto widział Murzyna na koniu?!). Z resztą tutaj nie tylko dr Schultz będzie potrzebował pomocy, Django także ma swoje sprawy do załatwienia. Przed tym nietypowym duetem staje niełatwe zadanie - odbicie żony Django, Broomhildy, która znajduje się w owianej (wśród niewolników) złą sławą posiadłości Candyland, należącej do tyleż ekscentrycznego, co nikczemnego Calvina Candie. I tutaj się zaczyna.

Calvin Candie (Leonardo DiCaprio)
Jak jest? Nie zaskoczę was. Tarantinowsko, nawet bardzo. Począwszy od tematu - niby poważnego, bo niewolnictwo to nie są żarty (Spike Lee może nam coś o tym powiedzieć), ale jak wiemy dla Q.T. nie ma żadnej świętości (chociaż to nie do końca tak, ale to później), poprzez soundtrack (jak zwykle REWELACYJNY), dobór aktorów (widać, że Tarantino i Christoph Waltz przypadli sobie do gustu), aż po wszystko to, co już w filmie, choćby sceny przemocy i tak zwaną ogólną atmosferę. Duuużo tu Tarantino w Tarantino. Tylko on jeden mógłby porwać się na nie do końca poważną historię o czarnym niewolniku. I tylko jemu zrobienie tego tak jak chciał, mogło zostać wybaczone, ba, docenione i na pewno przez niektórych pokochane.

Do tych niektórych zaliczam się i ja. Łykam bez gadania większość rzeczy od Quentina. Pewnie nawet i wszystkie, ale nie chcę wychodzić na psychofankę. Pewne jest jedno, z Tarantino jest jak z McDonaldem - zawsze wiesz, że dostaniesz to samo. Z tą różnicą, że z McDonalda się wyrasta (a przynajmniej ja wyrosłam) a z Quentina, pomimo upływu lat, jakoś niekoniecznie. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że bawię się na jego filmach coraz lepiej. Na Django miałam wielką radochę - z tryskającej krwi, choć tej w porównaniu z takim, dajmy na to, Kill Billem, nie jest przesadnie dużo; z tych detali-smaczków (chociażby umocowany na sprężynie, chybocący się na dachu powozu doktora Schultza, sztuczny ząb) i z całości klimatu ogólnie. Jedyne co mogę zarzucić temu filmowi to fakt, że jest odrobinę za długi. Dosłownie przez chwilę, kiedy akcja zwalnia, mamy trochę niepotrzebnych dłużyzn. To znaczy wiecie, filmy Q.T. nigdy nie były krótkie, więc nie ma co się dziwić. Nie przeszkadza to jakoś drastycznie w odbiorze, ot parę scen można było skrócić bez straty dla filmu. Tyle, koniec czepiania się.

Nie ulega wątpliwości, że kino Tarantino to, jak już wspomniałam, rozrywka w czystej postaci. Ale rozrywka na poziomie, inteligentna i wielopoziomowa rzekłabym. Poza tym ciężko oprzeć mi się wrażeniu, że w wykreowanym przez Tarantino wszechświecie (bo świat to za mało) obowiązuje alternatywna wersja historii i to jest, na swój sposób, serio. Drugie dno. Ameryka od wieków spływała (i dalej spływa) krwią. Najpierw krwią Indian, potem Czarnych, teraz to już wszystkich po kolei. Wymierzenie sprawiedliwości, zemsta, w oczach Tarantino jest jedynym środkiem do osiągnięcia katharsis. I tutaj mamy tę zemstę. Zamiast biernego godzenia się na uwłaczające niewolnictwo - zabijajmy białych i bierzmy za to pieniądze. I to nic, że nie było tak naprawdę, wykreujmy to sobie i czerpmy satysfakcję. Czy to kogoś obraża (poza Spike'm Lee, ale on nie obejrzy, więc jego nie liczymy)? Bo ja myślę, że dla strony zainteresowanej (czytaj: czarnej części społeczeństwa, przynajmniej amerykańskiego) to całkiem atrakcyjna, żeby nie powiedzieć podniecająca, wizja.

Stephen (Samuel L. Jackson) i Broomhilda (Kerry Washington)
Wracając do rzeczy na tym pierwotnym poziomie odbioru: dialogi. Początkowo myślałam, że są gorsze niż w większości innych filmów Tarantino. Teraz zupełnie nie wiem skąd to wrażenie. Pamiętam tych dialogów całą masę, podczas gdy z Bękartów Wojny czy Death Proof nie pamiętam żadnego. I nie jest to winą czasu - po prostu tutaj te dialogi są lepsze. Chociaż, jeśli oczekujecie tych rodem z Pulp Fiction czy Wściekłych psów - bez przesady, to było mistrzostwo a ciężko wciąż być idealnym w każdym calu, prawda? No dobra, Quentin jest blisko.

Aktorsko jest genialnie, czyli znów tak, jak było zawsze. Christoph Waltz - absolutny mistrz. Wygrał ten film bezsprzecznie, choć cała reszta obsady jest niedaleko za nim. Pomimo całej mojej niechęci do Leonardo DiCaprio, muszę przyznać, że tutaj sprawdził się naprawdę dobrze. Z pozoru poważny, choć nieco ekscentryczny biznesmen, z czasem okazuje się niezłym pojebem, którego Leo zagrał doskonale. Straszny z niego freak, ale nie przerysowany, jeśli można mówić, że coś w filmach Tarantino jest nieprzerysowane, więc może weźcie poprawkę. Zaraz, co ja mówię. Chyba nikt nie ogląda Quentina tak samo, jak innych filmów? Zakładam więc, że już w momencie kupowania biletów na seans, wzięliście jedną wielką poprawkę. No, w każdym razie powinniście. Wracając do obsady i gry aktorskiej: O Samuelu L. Jacksonie chyba nawet nie muszę wspominać? Jest jak zawsze - czyli rewelacyjnie. Piekielna postać, odegrana idealnie. Nie wiem jak wy, ja się bałam. I trochę też śmiałam. Trochę śmieszno, trochę straszno, czyli to też już znamy (ale nie narzekamy!). Jamie Foxx - początkowo trochę nieśmiało, potem się rozkręca. Może bez wyżyn, nie jest to rola wybitna, ale poprawna. Trzyma poziom. Swój epizodzik ma też sam reżyser, jak się kończy - możecie zgadnąć.

Kolejna rzecz, która i tutaj się nie zmienia, to świetny soundtrack. W tym wypadku mamy do czynienia nie tylko z ukochanymi przez Quentina kompozytorami, jak Ennio Morricone czy Luis Bacalov oraz hitami prosto z szaf grających na stacjach benzynowych w Teksasie. To film o czarnych, a jaka muzyka, poza jazzem, kojarzy się z czarnymi? Rap. Tarantino o tym wie, więc w soundtracku (który z resztą katuję od 2 dni nieprzerwanie) mamy Ricka Rossa, 2Pac'a i RZA. Całość tworzy genialny miszmasz. Tak wiele Tarantino w Tarantino.

Po nieco rozczarowującym i nudnawym Death Proof (nie hejtuję absolutnie, bo jak wiecie ja Tarantino biorę w całości), i porządnych Bękartach Wojny, myślę, że mamy powrót do formy. I jeśli Kill BIll vol. 3 jednak powstanie (PROOOOOSZĘ!), to spodziewam się arcydzieła, serio. A póki co jest Django, więc do kin. Tylko pamiętajcie -  "The D is silent".

źródło zdjęć: http://www.stopklatka.pl/

7 komentarzy:

  1. Dziwnie brzmią te początkowe zmartwienia, że "Tarantino robi western". Przecież on je robi od zawsze, tylko w nietypowych miejscach i czasach. Teraz miał okazję zrobić go po całości. Rzekłbym nawet, że wszystkie wcześniejsze filmy przygotowywały go do tego. Jego ulubiony reżyser to Sergio Leone, autor najsłynniejszych spaghetti westernów, od którego czerpie całymi garściami, w tym muzykę Ennio Morricone. To chyba przemawia samo za siebie, jak istotny jest ten gatunek w odbiorze filmów Tarantino. Każdy jego fan powinien zobaczyć chociaż kilka spaghetti westernów od Leone.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pełna zgoda. Taki Kill Bill to spaghetti western jak w pysk strzelił. Ja się martwiłam tylko tą "westernowością", taką już pełną, no ale jak się okazało obawy były niesłuszne zupełnie. Z resztą sam Tarantino w wywiadach mówi, że nie jest to western pełną gęba, bo dziś nikt nie robi takiego kina, choćby z racji tego, że mocno związane jest ze swoją epoką. Gdyby chciał zrobić prawdziwy spaghetti western musiałby zrobić go w Europie, zaś tutaj mamy całkowite zanurzenie w historii Ameryki - i dobrze! Co do ostatniego zdania również się zgadzam i myślę, że nadrobię - po to, aby mieć jakieś pojęcie i móc się ciut kompetentniej wypowiadać ;)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. No tak, dość podobne odczucia :) W zasadzie z ostatnim akapitem zgadzam się w całości (z tym, że ja Death Proof hejtuję:D Zresztą sam Quentin przyznał, że to jego najgorszy film i się go wstydzi). Tarantino wrócił do formy i to naprawdę wysokiej, z czego można się tylko cieszyć.

    Świetny soundtrack - dokładnie! Głównie Morricone pasuje tu świetnie, ale nie ma się co dziwić, skoro jego kawałki wyjęte są żywcem z innych spaghetti westernów. Za to ten rap początkowo troszkę mi zgrzytał, ale już po chwili dałem się złapać i końcowa rzeź w takich rytmach już całkowicie mi podeszła :)

    A co do aktorstwa to już pisaliśmy u mnie. Ja jestem z ich postawy bardzo zadowolony, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek zasłużył tu na nominację do Oscara (no może poza L. Jacksonem, ale oczywiście dostało się tylko Waltzowi- dobremu, ale nie wybitnemu, moim zdaniem). Podzielam za to zachwyty nad DiCaprio, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.

    No co tu dużo pisać - świetne kino:)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Quentin powiedział że Death proof to jego najgorszy film, ale nie że się go wstydzi. Przeciwnie, zasugerował, że skoro ten jest najgorszy, to ma naprawdę dobrą filmografię.

      Usuń
    2. Fakt, przypominam sobie, że coś takiego stwierdził, ale pamiętam też że dodał, iż jego najgorszy film jest w stanie zatrzeć wrażenie po trzech najlepszych. Czy jakoś tak :)

      Usuń
  3. też jestem absolutnym fanem Tarantino, a jednak dla mnie "Bękarty wojny" to jego szczytowe osiągnięcie. dlatego "Django" to lekka obniżka formy jednak ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako, że moim ulubionym (ale z tym wybieraniem to ciężko, bo to jak decydować, które dziecko kocha się bardziej) filmem Tarantino jest Kill Bill 2, co jest raczej niespotykanym wyborem, Django bardzo mi podpasował, jakoś bliżej mu klimatem do Kill Billa niż Bękartów. Ale zachwyty nad tym drugim filmem w pełni rozumiem, na pewno jest bardzo dojrzały, tak bym to ujęła :)

      Usuń