piątek, 6 kwietnia 2012

Shame (2011)




info:
Tytuł polski: Wstyd
Reżyseria: Steve McQueen
Scenariusz: Steve McQueen, Abi Morgan
Zdjęcia: Sean Bobbitt
Muzyka: Harry Escott
Produkcja: Wielka Brytania
Polska premiera: 24 lutego 2012

Nowy Jork. Brandon wiedzie z pozoru udane życie. Dużo zarabia, nieźle wygląda i zalicza (tak, laski, nie egzaminy przecież) na prawo i lewo. Kto by tak nie chciał (poważnie, kto?)? W zasadzie nie ma problemu ze sposobem, w jaki żyje, aż do momentu, gdy pojawia się w ktoś, kto przypomina mu, że można inaczej. Bardziej. Płakać, ale i śmiać się. Przede wszystkim - czuć. Sissy, w odróżnieniu od Brandona, zagubiła się w całej tej swojej dziewczęcej nieporadności. Każde z nich ma rzeczywistość, taką na jaką sobie zapracowało. Problem: słabości. Nadmierna wrażliwość Sissy vs. ogromny dystans Brandona. Obstawiamy?

Ciężko pisze się o filmach, które są tak przerażająco prawdziwe. Ok, wszyscy jesteśmy już duzi i wiemy, że życie nie jest ani ładne ani miłe ani wygodne. Co najwyżej bywa. Ale to też rzadko. Prawdziwe filmy to smutne filmy. Nie w takim rozczulającym, melodramatycznym sensie, ale po prostu realnie smutne, bo wielce prawdopodobne. Takie, w których pod przedstawiane wydarzenia potrafimy podstawić swoje własne wersje i powiedzieć: tak, znam to. Zmienić imiona. Miejsce akcji. Reszta jest jakby znana. Nie, nie każdy jest uzależniony od seksu i robi burdel w swoim życiu na własne życzenie. Chociaż ta druga część tyczy się większości istot, które w ogóle w jakikolwiek sposób "żyją" a nie tylko wegetują. Wiecie, jeśli coś może się nie udać, to się nie uda. Burdel robi się sam. Niektórzy potrafią go sprzątać, inni udają, że nie widzą.

Ten film właściwie nie jest nawet o seksie. Wstyd to obraz o ludzkich słabościach, a przecież, bez względu na to, jak bardzo chcemy żeby było inaczej, wszyscy jesteśmy słabi. Każdy ma coś czego się wstydzi, coś z czym walczy i nie zawsze wygrywa. Brandon nie wygrywa ani razu, choć się stara. Może wygrał, po napisach końcowych, gdy siostra wyszła ze szpitala a Marianne dała mu kolejną szansę (lub on jej, a raczej swoim uczuciom). Sissy też nie wygrała, nie wtedy, gdy mogliśmy być tego świadkami. To co widzimy na ekranie to pasmo porażek, niepowodzeń i słabości. Bohaterowie walczą, jednak nie dość, jak się okazuje, efektywnie. Można by rzec: Bradon nikogo nie krzywdzi, czuje się świetnie ze swoim życiem, jest szczery, nikogo nie oszukuje. A Sissy? Sama jest swoim problemem, to tylko jej wina, że jest słaba. No cóż, nie jest tak prosto. Brandon krzywdzi siostrę, która szuka w nim wsparcia, ale przede wszystkim rani sam siebie. Sissy jest tu symbolem straconego życia Brandona, jego wszystkich uczuć, których nigdy nie miał. I nie zrozumie, że to źle, dopóki nie zaboli. Dopóki nie straci naprawdę. Brzmi znajomo, I guess.

Brandon jest przerysowanym odbiciem każdego z nas. Nie tylko mężczyzn, którzy traktują seks z większą pobłażliwością. Zapracowane, "wyzwolone" kobiety (nie cierpię tego określenia, wyzwolony to może być nigeryjski niewolnik, jak go pan wypuści wolno...) również szukają jakiegoś rodzaju ukojenia w seksie, zapominając o całej reszcie swojego życia i o konsekwencjach. Te nie pojawiają się od razu. Czasem pewnie nie ma ich wcale. Ale w większości przypadków problem pojawią się, prędzej czy później, bo koniec końców nikt nie chce być całkowicie sam (Dramatycznie uogólniam, nie cierpię tego. Niech będzie, że mówię o większości tzw. społeczeństwa, jakieś "reprezentatywnej" grupie, powiedzmy. WIĘKSZOŚĆ nie chce być sama). A jak ktoś, kto nigdy nie musiał (bo nie chciał) angażować się w jakikolwiek związek, bardziej niż w osiągnięcie kolejnego orgazmu, będzie w stanie zbudować trwałą relację? Z kimkolwiek. Młodsza, zagubiona siostra, kobieta, która tym razem wyda się wyjątkowa czy kto tam jeszcze, wybierzcie sobie. Da się? Jak widać, słabo.

Samotność popycha do szukania substytutów. Sissy naiwnie wierzy, że seks jest włącznikiem miłości, Brandon (równie nawinie) wierzy, że seks nie ma nic wspólnego z miłością. I w ogóle z jakimikolwiek uczuciami. A jednak. Każdy wybór pociąga konsekwencje. Każda akcja, wywołuje reakcję. Nic nie dzieje się bez przyczyny, nie ma tu fatum, z którym walczy się na próżno, bezskutecznie, tak samo jak nie ma go w życiu. Jesteśmy my i wszystko co zrobimy. Żeby nie było za prosto "my" to nie taka tam jednorodna substancja. McQueen ukazuje dualizm ludzkiego bytu. Duszę i ciało. To jak na siebie działają, albo raczej jak nie działają.

Wstyd nie jest moralizatorski, daleko mu do pouczania czy piętnowania. Nie tyle odpowiada na pytania, co je stawia. I niech każdy odpowie sobie na nie sam, w głowie, w życiu, podczas seansu, 2 godziny lub 10 lat później. Nie ma tu jednoznacznej oceny: Brandon jest zły a może Sissy jest zła? Nie. Złe są te ich typowo ludzkie słabości. A ludzkie słabości, mają to do siebie, że są... ludzkie. C'est la vie. Każdy z nas, codziennie wybiera swój własny sposób radzenia sobie. Jedni się zabijają, inni szczytują. Niektórzy mają trochę więcej szczęścia. We Wstydzie takich nie znajdziemy.


foto: stopklatka.pl

2 komentarze:

  1. "Prawdziwe filmy to smutne filmy. Nie w takim rozczulającym, melodramatycznym sensie, ale po prostu realnie smutne, bo wielce prawdopodobne" > poruszająco celna refleksja...

    Ja ze "Wstydem" już od paru dni "chodzę". Troszkę już wiem, co o tym myśleć, ale wciąż jeszcze zastanawiam się, jak nazwać to, co zrobiło na mnie wrażenie, skoro nie jest tym, co rzuciło na kolana większość widzów. Jedno wiem na pewno: nie można tu niczego ani nikogo oceniać, nie dotykając siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otóż właśnie, ten film od tego zmusza i chyba się nie da po nim nie "dotknąć".

      Usuń