poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Submarine (2010)



info:
Tytuł polski: Moja łódź podwodna
Reżyseria: Richard Ayoade
Scenariusz: Richard Ayoade
Zdjęcia: Erik Wilson
Muzyka: Andrew Hewitt
Produkcja: USA, Wielka Brytania
Polska premiera: 27 stycznia 2012

Ciężko pisać o filmach, które nie wywołują skrajnych reakcji. Dzisiejsze pisanie też będzie ciężkie. Bo i film taki jakiś... no właśnie, ciężki właściwie. Mimo, że forma w założeniu lekka. Trochę mnie ten obraz oszukał. Właściwie nie on sam, a to co przed nim, a nawet przed chęcią obejrzenia, czyli wszelkiego rodzaju zwiastuno-opiso-zapowiedzi. Zasiadłam więc do oglądania z zamiarem otrzymania czegoś wielce miłego, całkiem pogodnego w tę za oknem niepogodę, a tu klops (kulinarne porównania etc. love, jak już pisałam!).

Oliver Tate należy raczej do tych dzieciaków, z których wszyscy w szkole się śmieją. Nie jest klasową ofiarą, ale nie odważyłabym się (ani pewnie nikt inny) nazwać go popularnym. Raczej mocno przeciętny z pozoru, przy bliższym poznaniu dość ekscentryczny. Korzeni takiego stanu rzeczy, jak to zwykle się zdarza, doszukiwać należy się w domu. Rodzice, zupełnie nieżyciowi, jakby zatrzymani w czasie jakieś 30 lat wstecz. Dalej mamy, jak leci: gorącą miłość, bliskość śmierci (nie Oliviera, ale jednak blisko), bliskość rozpadu rodziny, złamane serce, cierpienie, cierpienie i jeszcze trochę cierpienia. Olivier zakochuje się w Jordanie, początki, jak to na początki przystało, są niezwykle różowe i fantastyczne, och ach. Niestety rzeczywistość, ma to do siebie, że jest na tyle szara, że przeważnie przyćmiewa wszelkie inne barwy. A im dalej tym gorzej.

Olivier ma problemy jak każdy nastolatek. W zasadzie każdy tak żyje. Podobno. Ale powiedzmy sobie szczerze: kto tak żyje naprawdę? Mając lat naście, nasze życie, z życiem bardziej przyziemnym niewiele ma wspólnego. Kręcimy sobie w głowie filmy, tworzymy wizje i marzenia, które zwykle się nie spełniają, ale są tak głęboko zakorzenione w nas, że po latach nie wiemy już co jest tylko imaginacją, a co w istocie wspomnieniem. Życie Oliviera to taki właśnie film. I vice versa: właśnie takie filmy kręcimy sobie w głowie. Ale to wciąż tylko filmy. Nikt nie żyje w ten sposób, rzeczywistość nie jest tak jednowymiarowa, ładnie wykadrowana, kolorowa i z dobrym soundtrackiem na każdą okazję w tle. Choć chcemy, by tak było. Powiecie mi: ale ten film nie ma być realistyczny, toż to taka konwencja teledyskowa. Owszem, konwencja konwencją, tylko, że ten film, wkraczając w pewne, dramatyczne jednak, obszary, automatycznie przeczy tejże konwencji. Taki sobie paradoks i coś tu nie gra. Niby jest kolorowo, nastoletnie problemy i tym podobne bzdurki (wybaczcie, to nie ma być deprecjonujące określenie) a w pewnym momencie dostajemy przez łeb czymś dużo cięższym. Niewątpliwie miało to nadać głębi całości, ale... taka banalność nastoletniej egzystencji ma swój urok i bez przesadnego dramatyzowania. Pisząc o tym, mam na myśli wątek rodziców i ich problemów. Ach, i dramatyzm tutaj też nie jest taką oczywistą, płaczącą rozpaczą. W końcu to film nieoczywisty. Ale jednak jest, jest nie w porę, nie w klimat i jest go za dużo. Podejrzewam, że zamysłem reżysera było pokazanie, że nastolatkowie zmagają się z naprawdę poważnymi kłopotami i nie należy ich lekceważyć. Szlachetnie. Tylko w tym wszystkim jest jakaś sztuczność i przesada. Ładne to niezmiernie w formie, ale treściowo taka wpół wydmuszka i bycie czymś więcej, niż jest naprawdę. Dobrym pomysłem byłoby skupienie się na love story, byłoby co prawda "banalniej", ale bardziej w klimacie (banalnie nie znaczy źle)! I wciąż adekwatnie, bo dla Oliviera dostatecznym dramatem jest złamane serce. Z resztą tak jak dla większości ludzi.


foto: stopklatka.pl

1 komentarz:

  1. co ty mówisz, jakie kadry i kolory nie te w życiu! film na siatkówce zdobywa nagrodę grammy za brak porównania z celuloidami <3

    OdpowiedzUsuń